Winnica Krucza

Home O winnicy

Historia oczami starszego syna

Pierwsze wspomnienia

Historia zaczęła się około roku 2000. Wtedy po raz pierwszy byłem w tym miejscu. Ta ziemia jeszcze nie należała do mojego taty, a jedynymi roślinami rosnącymi na niej były, ogólnie pojęte, chwasty. A już na pewno do głowy by mi nie przyszło, że za kilka lat będę mógł powiedzieć: to nasze dzieło!

Pamiętam pierwszy obraz: majestatyczne wzniesienie porośnięte dzikimi kłosami niegdyś uprawianych tutaj zbóż. Taki widok jest jednak zarezerwowany tylko dla śmiałków, którzy zdecydują się przybyć do tego miejsca od strony wsi Letnica (tak trochę naokoło, skoro Winnica to Buchałów...).

Co w trawie piszczy?

Oczywiście, jak przystało na typowego mieszczucha, nie od razu byłem w stanie dostrzec całe piękno tutejszej przyrody. Tata, który wychował się w pobliskiej Świdnicy, pokazywał mi to, czego sam w życiu nie zdołałbym dostrzec. Przede wszystkim niewielkie stadko kruków, które upodobały sobie widocznie te tereny. To nie byle jaka sprawa, bo tak sporą gromadę (około 10 osobników) ciężko jest znaleźć. Były tam od kiedy tylko pamiętam. Nie zawsze chcą się pokazać człowiekowi, ale często da się je usłyszeć, a prawdziwy szczęśliwiec jest w stanie osobiście z nimi pogawędzić.

Czemu akurat tutaj?

Gdyby ktoś mi powiedział, że kiedyś stanie tutaj piękna winnica, której użyczy imienia czarny książę ptaków, nie uwierzyłbym mu.
Buchałów był miastem niemieckim (dawna nazwa: Buchelsdorf) i ówcześni właściciele tych terenów uprawiali tutaj mnóstwo różnych roślin (sam jadłem szparagi znalezione wśród poziomek ;)). Potem przez wiele lat ziemia stała odłogiem. Nikt się nią nie zajmował. Jedyna rzecz, jaką zrobił tam Polak, to położenie drenacji. Warto tu jednak powiedzieć, że "położenie" lepiej byłoby niestety zastąpić "zniszczenie poniemieckiej i spartolenie własnej". 
Tacie bardzo spodobało się to miejsce. Tak bardzo, że namówił mojego śp. ojca chrzestnego na wspólny zakup. Niedługo potem ziemia została podzielona.
Ze swoją częścią tata miał sporo problemów ze wspomnianą wcześniej drenacją. Po drugiej stronie miedzy również nie było za wesoło. Pamiętam wielkie dziury, głębokie wykopy i wodę - mnóstwo stojącej, nie chcącej odpływać wody. 
To jeszcze moment, w którym nikt nawet nie zaczynał myśleć o winogronach. Wtedy to była tylko i wyłącznie ziemia - może kiedyś sprzedać, może kiedyś budować.

Jak rodziła się pasja?

Nie pamiętam dokładnie, jak zaczęła się pasja taty. Najstarsze wspomnienie, jakie jestem w stanie z siebie wykrzesać, to ciągłe patrzenie na ściany starych domów. Dlaczego? Zielona Góra to przecież Winny Gród - dawniej słynął z wielkich winnic i nie najgorszych win.
Dzisiaj zapraszam wszystkich do zielonogórskiej Palmiarni, wokół której można pospacerować po winnym wzgórzu i zobaczyć choćby namiastkę dawnej świetności miasta w tej dziedzinie. To trochę autopromocji, a teraz wróćmy od rodzącego się hobby.
Każda ściana, po której piął się choćby najlichszy krzew winny była przez tatę dokładnie inwigilowana. Nie inaczej było z ludźmi - dzisiejszymi właścicielami starych domów, których wiele pamięta jeszcze poprzedni wiek. W wielu miejscach byłem razem z nim, a najlepiej i najprzyjemniej wspominam sporą przechadzkę w okolicach ulicy Langiewicza w Zielonej Górze. Resztki starego osiedla, wybudowanego tuż przy torach kolejowych, odgrodzone od świata molochem współczesnego supermarketu. Dla mnie - wycieczka do innego świata, gdzie winorośl rośnie nawet na ziemi, rozkrzewia się tak szeroko, jak tylko potrafi, byle tylko przetrwać. Wspina się po samej sobie, po każdym trochę silniejszym ździebełku trawy... Niesamowite spotkanie ze starym człowiekiem, który jeszcze wiedzę na temat wina czerpał od dawnych właścicieli tych ziem. I w końcu najgorsze winogrona, jakie w życiu jadłem. Ironią losu, że rosły na płocie policji, a upodobały je sobie koty - nie próbujcie wyobrażać sobie ich smaku...

Kolejny etap to książki. Pierwszą książką taty o winiarstwie była "Winorośl" pana Madeja. Brakuje jej kilku kartek, więc nie napiszę, w którym roku została wydana. Później biblioteczka rosła już w postępie geometrycznym.

Nie byłoby oczywiście całego tematu bez szlachetnego trunku, napoju bogów, czerwonej cieczy, znanego już starożytnym - bez wina. Ciężko być tylko dobrym teoretykiem, trzeba wiedzieć, po co to wszystko się robi. Więc trzeba pić, próbować różnych regionów, szczepów, smaków, roczników. Trzeba wiedzieć, do czego równać, uczyć się od najlepszych, ale też po prostu wyrobić sobie swoje zdanie, a raczej - swój smak.

Skąd brać krzaki?

Po inwestycjach w wiedzę i wyszkoleniu kubków smakowych nadszedł czas na polowanie. Wiadomo już, gdzie są krzewy, jakie winogrona na nich rosną, wreszcie czego można się po nich spodziewać. Jestem dumny z decyzji, jaką podjął tata: chciał, aby największą część roślin na winnicy stanowiły lokalne odmiany, te uprawiane w Zielonej Górze i okolicach od pokoleń. Ale nie kupione w sklepie - samodzielnie zebrane, własnoręcznie odchowane i przygotowane do rodzenia pięknych owoców. Tworzyć nową historię w oparciu o starą. Trzeba było więc wrócić jeszcze raz w te wszystkie miejsca i prosić, a czasem żebrać u właścicieli o kilka centymetrów łozy. Często dochodziło do handlu - "pan nam przytnie krzew, a patyki sobie weźmie". Z perspektywy czasu mogę powiedzieć jedno: chwała wszystkim darczyńcom, nawet tym interesownym!
Myślę, że to nie miejsce na opisywanie wszystkich perypetii "patyczków" na tym etapie. Warto opisać historię sarenek z Winnicy, które upodobały sobie sadzonki. Projekt zakładał, że zakopane w dwóch-trzecich w ziemi, po przezimowaniu, będą silniejsze. Co się stało na wiosnę? Były silne, ale zielonymi częściami zasiliły nie Winnicę, ale brzuchy głodnych zwierzaków-smakoszy.


Ciąg dalszy nastąpi...
A nastąpi, jak napiszę... ;) Robię tak dużo, na ile tylko starcza mi czasu.

Krzysztof Hadzicki


 

Statystyka

Odsłon : 78701